My, DZIECI HUTNIKÓW. Jak dzisiaj miewa się WATYKAN.

My.

Kraków. Dzieci socjalistycznych hutników. Dawne dzieci, z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Dzieci zadbane, dobrze karmione, ładnie ubrane. Mieliśmy porządne zabawki, ruskie gadające lalki, blaszane samochodziki, prawdziwe rowery, planszowe gry, zagraniczne pisaki i w ogóle wszystko czego dusza zapragnie. Były wczasy z rodzicami, ferie w Zakopanem, kolonie nad morzem, w górach, na Mazurach - do wyboru, nie było powodu, żeby mieć kompleksy. Dżinsy z Pewexu były też. Po jednej parze każdy miał, dla lansu. Hutnicy dobrze zarabiali i o dzieci swoje, o nas, potrafili dbać. Hutnikom zależało na dzieciach a Hucie na hutnikach. Sport, rekreacja, wypoczynek, wszystko to sponsorował metalurgiczny Kombinat. W lipcu kwatery w Jugosławii, zimą autokarowa "biała linia", która za marny grosz woziła nas na Podhale na narty. Było się dzieckiem socjalistycznego hutnika, żyło się na całego, od ucha do ucha.

Dzielnica.

Nowa Huta. Obdarzona złą sławą, która choć zasłużenie przylgnęła do niej w latach pięćdziesiątych, to później, już bez dania racji kładła się cieniem na nowohuckie lata następne. O tym, że jest to miejsce chuliganów, meneli i morderców opiniowali wszem i wobec licznie tylko ci, którzy nigdy z Nową Hutą nie mieli nic wspólnego - drobnomieszczanie z "lepszego" Krakowa. Co nimi powodowało? Przestarzała plotka i pogarda dla robotników, bo o robotniczej dzielnicy tu mowa. Jaka naprawdę była Nowa Huta w długich latach swojej największej świetności? Młoda, pełna młodych ludzi, nowoczesna, dobrze zurbanizowana, z bogatym zapleczem handlowym, oświatowym (trzy bardzo dobre licea, technika, liczne szkoły zawodowe, szkoła sportowa), medycznym. Do tego dwie kryte pływalnie, hutniczy klub sportowy a w nim lodowisko i szkółka łyżwiarska dla dzieci. Dzielnica hołoty? Być może, lecz z trzema kinami, teatrem i darmowym rozdawnictwem biletów na krakowskie wydarzenia kulturalne, z których z zapałem korzystała licealna młodzież. Gniazdo socjalistycznego egalitaryzmu - obok siebie mieszkali pracownik fizyczny Kombinatu, pielęgniarka, pianista, pijak na rencie, dyrektor naczelny Huty, dziennikarz, lekarz i listonosz. Taka była Nowa Huta a w niej przestępczość i owszem, też. Statystycznie nie odbiegająca ani częstotliwością wydarzeń, ani wagą popełnianych czynów od pozostałych dzielnic miasta.  

Kombinat.

Produkował stal, dymił, śmierdział a przy nocnym spuście stalowniczej surówki, na wschodnim niebie dawał przepiękną ognisto - purpurową łunę. Przestarzały już zanim powstał. Ogromny. Zaplanowany tak, by być całkowicie niezależnym produkcyjnie, nie licząc koniecznych dostaw surowca, czyli rudy żelaza. Samowystarczalny - w Hucie im. Lenina potrafiono wykonać każdą rzecz, nawet wydmuchać szkiełko do lampy naftowej. Państwo w państwie, jak na czasy, gdy większość rzeczy nie była kupowana wprost, lecz załatwiana, idealne pole do nadużyć. Jaka epoka, takie królestwo. 

Watykan.

Teraz tak się o nim mówi i mówi się też, że mówiono tak od początku, możliwe jednak, że ten pseudonim jest całkowicie nowożytny i nie pochodzi z czasów, kiedy Huta nosiła imię Włodzimierza Lenina. O czym mowa? O biurowcu administracyjnym a konkretnie o biurowcach dwóch, bo były i do dziś są dwa. Dlaczego akurat "Watykan"? Bo istnieją pewne odległe podobieństwa stylu architektonicznego między budowlami administracyjnymi Huty Lenina a siedzibą papieży. Dwie siostrzane konstrukcje - budynek "S", czyli "socjalny" oraz "Z", mieszczący gabinety dyrektorów. W dawnych czasach, udając się do tego drugiego mówiło się: "idę do Dyrekcji", nie do "Watykanu", jak mawia się dziś. Do Watykanu jednak się już nie chadza, ponieważ nie ma po co. Jest zupełnie opustoszały, można niekiedy wybrać się tam na zorganizowaną wycieczkę i z biletem w ręce zamiast jak niegdyś z hutniczą przepustką, obejrzeć mizerne resztki a wręcz strzępy minionej świetności. Co trwa wciąż jeszcze w "Watykanie"? Marmurowe posadzki i atrapy kominkowe wokół grzejników, reprezentacyjne spiralne klatki schodowe z żeliwnymi tralkami podpierającymi poręcze, klamki godne Pałacu Dożów i niedobitki wykonanych na zamówienie, wykwintnych mebli. Zachowały się też boazerie w gabinetach dawnych władców nowohuckiego metalurgicznego folwarku, nieliczne cenne żyrandole i to wszystko. Przepych, kapiący bogactwem i socjalistyczną wszechmocą świat, umarł i przeminął. Czy to sentymentalne? Raczej nie, bo za czym tu tęsknić? Było i nie ma, jak z każdym rozdziałem historii a ten akurat umknął wraz z wiatrem ze Wschodu. Cieszmy się z tego.

Epilog. Znowu my.

My, rozpieszczone dzieci hutników, jesteśmy już całkiem duzi. Wciąż ładni, niekulawi, zahartowani w smrodzie, więc smog nam niestraszny. Mamy się dobrze. Nie słyszałam o żadnym swym koledze z nowohuckiego podwórka, lub ze szkolnej socrealistycznej ławki, który zszedłby na złą drogę, źle skończył lub padł i więcej nie powstał. Z pewnością są i tacy, którym się nie powiodło, lecz jest ich niewielu. Tylu, ilu akurat mieści się w granicach statystycznego błędu dla pokolenia dzieci w  czepku urodzonych.

Poprzedni wpisTabele. Kaloryczność A-B
Następny wpisKaszanka, kozi ser, marynowana cebula. Przystawka na ciepło.
Zostaw komentarz