Owczy pęd, Rilski Monastyr i kozia ucieczka.
Dokąd.
Do Grecji. Tędy i tamtędy, jak zwykle europejskim zygzakiem, nie na wprost i najdłuższą drogą. Na koniec przez Bułgarię, o Bułgarii dziś jest tu mowa.
Monastyr.
Po kilku dniach podróży oto ostatni przystanek przed grecką granicą - Rilski Monastyr - prawosławny klasztor z Cerkwią Świętej Bogurodzicy, pochodzący z X wieku, ukryty w górskiej kotlinie masywu Rila. Piękny architektonicznie, malowniczo położony, pełen barwnych fresków, w komiksowym stylu opowiadających biblijne historie. Będąc w okolicy, odwiedzić go wypada czy to z powodów religijnych, czy estetycznych czy też ze zwykłej ciekawości. Warto, zwłaszcza, że wokół mieszkają przyjaźnie nastawieni ludzie a cenniki należą do niewygórowanych.
Nie tym razem, lecz poprzednim, gdy błądziliśmy po okolicy poszukując miejsca naszego noclegu, wjechaliśmy przypadkowo w sam środek osiedla cygańskich slamsów. Jak wyglądać może takie miejsce na najdalszym marginesie mapy, bez telefonicznego zasięgu, nieznane nawigacjom, Czytelnik zapewne wie. Wolność od uprzedzeń to wielki kapitał. Zapytaliśmy Cyganów o drogę. Nie znamy języka bułgarskiego a mimo to zostaliśmy zrozumiani. Wskazano nam kierunek i trafiliśmy do celu. Nie spadliśmy z krawędzi świata, nie zjedzono nas, nikt nie zabrał nam paszportów, nie ograbił, nie pobił, nie zgwałcił, nie wysadził z samochodu. Nic złego nie spotkało nas w samym sercu najbiedniejszego bułgarskiego cygańskiego siedliska. Mnie to nie dziwi, lecz wiem, że wielu i owszem. Dlatego tyle miejsca poświęcam zdarzeniu.
Jak to bywa, gdy płonie las.
Gdy płonie las, z życiem można się pożegnać mimo najlepszych chęci. Raczej szybko, choć nie jest to pewne. W każdym razie nie warto ryzykować. Gdy podróżując samochodem przez zalesione góry, ujrzy Turysta przed sobą w oddali wielką ciemną chmurę - niby chmurę a jednak jakby inną, niech natychmiast zawraca i pędzi w przeciwnym kierunku. Można uznać, że pożar lasu jest odległy i powodzeniem zakończy się ucieczka do przodu. Niewykluczone, że rzecz się uda, lecz na dwoje babka wróżyła. Można również zdać się na swe proceduralno - społeczne przyzwyczajenia i przyjąć, że gdyby zbliżało się do drogi jakiekolwiek zagrożenie ze strony płonącego gdzieś tam ognia, służby do tego powołane zamknęłyby drogę. Nic bardziej mylnego - co kraj to obyczaj a służby służbom w sprawności swej i priorytetach nierówne. Gdy już się wjedzie w górską dolinę drogą krętą i pozbawioną przecznic obserwując przed sobą w oddali wyłaniającą się zza zalesionych szczytów wielką burą chmurę, niby deszczową a jednak jakąś dziwną, bywa za późno. Wiatr, który w takich razach zjawia się znikąd i przybiera rozmaite kierunki być może zepchnie czoło pożaru na dno doliny, ku podróżnym, którzy utknęli w drogowym zatorze a wtedy groza sytuacji stanie się prawdziwa, nie wyobrażona. Czy bliskość rzeki morze uratować życie? Raczej nie, bo nawet gdyby zanurzyć się w wodzie po szyję, szalejący pożar pochłonie z powietrza cały tlen.
... a w oddali płonie las.
Ruszamy w drogę. Z Monastyru dalej, do granicy, sto kilkadziesiąt kilometrów. Droga międzynarodowa a jakże, lecz ostatni odcinek, jednopasmowy, prowadzi górskim wąwozem. Dzień jest słoneczny, zbliża się południe. Nad górami unosi się w oddali ciemna chmura jakby deszczowa a wcale jednak nie. Wiemy, że to pożar ale nikt nas nie zatrzymuje. Skoro droga jest przejezdna, jedziemy. Ruch panuje raczej spory - to kierunek turystyczny, lato wciąż trwa. Tak działa owczy pęd, ludzki instynkt stadny. Trudno mu się niekiedy oprzeć, nawet gdy rozum stawia się sobie za przewodnika. Skoro wszyscy, to my też, dalej, jazda, prosto w dym. Z wygodnictwa, to najkrótsza i najszybsza droga do greckiego celu. Tranzyt alternatywny, przez Macedonię jest o kilkaset kilometrów dłuższy.
Panie na prawo, panowie na lewo.
Jedziemy a chmura, która nie jest chmurą, zawisa coraz niżej nad wąwozem. Zupełnie przesłania słońce. Nie, nie robi się ciemno jak o zmierzchu. Światło nabiera barwy niespotykanej, wszystko wokół staje się żółtawo - rude, jakby widziane przez barwny filtr. Dookoła wszędzie sepia a drzewa rzucają cień. Sceneria rodem z dreszczowca, lecz naprawdę wywołuje atawistyczny lęk. Człowiek nie doświadcza takich wrażeń obserwując przyrodę w naturalnych warunkach, dlatego podświadomie zaczyna się bać. Gdy już się przestraszył, wtedy stop. Drogowy korek. Dalej nie ma jazdy, powód nieznany, czoła zatoru nie widać, kręta wąska droga niknie gdzieś za zboczem. Wychodzimy, wszyscy wychodzą z samochodów, przecież nie będziemy tak siedzieć. Wokół sepia, duszno, pasterz przepędza z doliny stado kóz. Z przeciwka nie nadjeżdża nic, żaden pojazd. Sepia.
Męska decyzja.
To jedna z tych sytuacji, gdy niezbędny jest męski autorytaryzm. Im mniej wtedy dyskusji, rozważań "za" i "przeciw" i całej tej nowomodnej damsko - męskiej demokracji, tym większa szansa na wyjście z opresji. Gdy malownicze stado kóz w eskorcie trzech niezwykle ciętych psów pasterskich zniknęło z pola widzenia odchodząc od serca pożaru, zapadła natychmiastowa, nie znosząca sprzeciwu, męska decyzja o odwrocie. Gdybym ja, prosta krawcowa, podróżowała wtedy sama, najprawdopodobniej zostałabym tam, na asfalcie podpierając się pod boczki i gapiąc w nieruchomy sznur samochodów na zablokowanej drodze, otoczonej dymem z płonącego lasu. Wokół mnie tkwiliby inni podróżni, drepczący z miejsca na miejsce i drapiący się po głowach. Oto jak myśli kobieta: "Przecież w tym korku utknął także kierowca TIR-a a on z pewnością ma radio, przez które odbiera ewentualne alarmujące informacje. Skoro on nie zawraca, to nie ma powodów do obaw". Dopiero kiedy decyzją mojego męża podjęliśmy zwrot w kierunku przeciwnym i ruszyliśmy z powrotem z prędkością nie ukrywam, bardzo przyjemną, gdyż wielką, dotarło do mnie pytanie me własne, retoryczne: Jak niby na tej wąskiej niczym kozia ścieżka drodze pan kierowca TIR-a miałby wykonać swym pojazdem manewr zawracania?
Ucieczkowa podróż minęła bardzo szybko, nikt nas w tym czasie nie niepokoił swym uczestnictwem w ruchu drogowym, gdyż jak się na koniec okazało, u wylotu feralnej doliny bułgarska policja jednak zamknęła ruch, być może w myśl zasady, że lepiej późno niż wcale.
Epilog.
Tak zakończyła się przygoda: długą, krętą, w ciągłej przebudowie, drogą przez Macedonię, nadłożeniem ponad trzystu kilometrów, kolędowaniem na granicy bułgarsko - macedońskiej. Jak rozwinęła się sytuacja pożarowa w miejscu, z którego jako jedyni wykonaliśmy ewakuację? Nie wiem, lecz z pewnością nikt tam nie zginął. Nie poniósł śmierci również pewien burmistrz małego miasta na krańcach Peloponezu, gdzie pożar lasu rozszalał się dwa tygodnie wcześniej. Urzędnik ten udał się swym nowym samochodem do zagrożonego miejsca, by odpowiedzialnie, ze względu na pełnioną funkcję, obserwować akcję gaśniczą. Efekt? Życie uratowali mu dzielni greccy strażacy a nowo nabyty pojazd nieulęknionego burmistrza pozostał w miejscu ataku żywiołu, zwęglony. Wiemy o tym od greckich przyjaciół, nie z mediów. Jeżeli o czymś nie ma w telewizji, to nie oznacza, że się nie zdarzyło.